Rejent Maurycy Czekański
O Pilicy » Żyli wśród nas » Inni piliczanie » Rejent Maurycy Czekański
Według „Gazety Handlowej”z 1889 r. ukończył wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Wg opracowania „Notariusze Sądu Okręgowego i sądów pokoju guberni kieleckiej w latach 1876-1915 – próba charakterystyki środowiska”, Mariusza Nowaka i Moniki Ruszkowskiej z Uniwersytetu Humanistyczno- Przyrodniczego Jana Kochanowskiego, ukończył uniwersytet w Petersburgu. W 1902 r. został prezesem straży pożarnej w Chmielniku. Dzięki jego staraniom przy chmielnickiej straży powstała orkiestra. Od 1906 do1914 był rejentem w Pilicy. W okresie tym organizację notariatu określała rosyjska ustawa notarialna z 14 kwietnia 1866 roku, wprowadzona na terytorium Królestwa Polskiego w 1876 roku. Według „Rocznika Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego” z roku 1912 r. był członkiem oddziału olkuskiego tej organizacji. Dziennik Urzędowy Ministerstwa Sprawiedliwości nr 13/1918 z 31 grudnia 1918 przyniósł jego nominację na stanowisko notariusz przy wydziale hipotecznym powiatu włoszczowskiego. Jako rejent we Włoszczowej wymieniany jest do 1939 roku. Mieszkał przy ul. Kościuszki 14 (tel. nr 8). Biuro znajdowało się przy ul. Kościuszki nr 12. (tel. 28). Dom wynajmował od Żyda Libermana. Żonaty był z Marylą Karską. Bezdzietne małżeństwo wychowywało Jerzego Olszewskiego. „Lista kolejności osób obowiązanych do dostarczenia jako środków przewozowych na rzecz wojska w czasie pokoju samochodów, motocykli i rowerów w 1934 r.” wymienia go jako właściciela 5-osobowego samochodu o nr rejestracyjnym KL-72443. Jako osoba na eksponowanym stanowisku brał udział w różnych działaniach charytatywnych. Znalazłem informacje prasowe o wpłacie 25 rubli na Towarzystwo Gniazd Sierocych w 1912 r., 12 złotych na fundusz zakupu ziemi dla Drzymały oraz o datku na rzecz Zakładu Sierot w Pawlikowicach w 1937 r. Takich datków było niewątpliwie więcej. We wspomnieniach Marii Stępkowskiej - Szwed. „Maniusia. Marynia. Maria. Saga rodzinna” znalazł się rozdział: „Rejent Maurycy Czekański”, który poświęcony jest wprawdzie jego pobytowi we Włoszczowej, warto jednak poznać kulisy mieszczańskiego życia przed niemal stu laty.
Mieszkał od wielu lat w domu Żyda Liebermana. Lieberman przerobił kamienicę, dostosował ją do gustu rejenta i wyprowadził się, zostawiając sobie tylko sklep na rogu domu. Pokoje były teraz obszerne, widne, a najpiękniejszy z nich – to salon z kominkiem, zasłany dywanami. Na ścianach portrety przodków w złoconych ramach, a na wprost okien olbrzymi portret żony rejenta, przedstawiający młodziutką jeszcze wtedy Marylę – hrabiankę Karską. Teraz była to pani około czterdziestki, bezdzietna, nieco już otyła, choć jeszcze wielkiej urody. Chętnie popisywała się grą na olbrzymim, rozklekotanym fortepianie. Lubiła nas obydwie, zapraszała, ale i nieraz nieźle dopiekła, choć może nie zdawała sobie z tego sprawy. Miała w kościele swoje miejsce w stallach, z nazwiskiem na mosiężnej tabliczce. Siedziała obok mamy i innych pań. Niby to modliła się na różańcu, ale jej oczy błądziły po kościele, wszystko i wszystkich widziała.Wychodząc kiedyś po mszy, jeszcze w drzwiach, zawołała głośno ze śmiechem do naszej mamy: „Aniusia dzisiaj jest całkiem zielona! Czegoś ty, moje dziecko, taka zielona? No a Maniusia, jak szczur z mąki, blada. Dziecko, czegoś ty taka blada?”. Czerwieniłyśmy się z Aniusią ze wstydu, bo wiele osób to słyszało, i czułyśmy się jak na cenzurowanym. Ale ona już zawsze taka była głośna. Usprawiedliwiałam ją, bo miała dla biednych wielkie serce. Rejent nigdy nie wchodził z żoną do kościoła, klękał na zewnątrz, w kącie między dwiema ścianami. Rozpościerał tam gazety i - czy zima, czy lato – klęczał zawsze w tym samym miejscu oparty na główce laski, a podnosił się dopiero po nabożeństwie. Już tam chłopaki czekali na te kolorowe pisma, o które często dochodziło do szarpaniny. Rejentowie prowadzili dom otwarty, wiecznie goście, ciągłe przyjazdy i wyjazdy rodziny. Służby było troje: kucharka Marianna, jej mąż – szofer rejenta, i pokojówka. Marianna nie tylko umiała wspaniale gotować, ale wypiekała różne ciasta, robiła przet wory na zimę, w ogóle była niezastąpiona. Pani rejentowa rano, po kąpieli, siadała przed lustrem w peniuarze i wtedy to Marianna dokazywała cudów z jej nieco przerzedzoną koafiurą. Szły w ruch rurki grzane nad lampką spirytusową, słoiki z kosmetykami, różne liliowe mleczka i olejki różane. Twarz po tych zabiegach wydawała się znacznie odmłodzona. A teraz plecy, ręce i boki masowała Marianna specjalnym wałkiem owiniętym w gumę, o powierzchni pełnej miękkich szpiców, wypustek i guziczków. Przyrząd ten nazywał się punktroller. Rejentowa wychodziła spod jej ręki odświeżona i - już pewna siebie – gromkim głosem wydawała dyspozycje co do obiadu. Często z mężem wyjeżdżali do Kielc, do cukierni Smolińskiego na ciastka, które rejent wprost pożerał, a nieraz bywali w pierwszorzędnej restauracji na obiedzie. Tam, kiedy spotkali znajomych, nie było już miary w piciu. Zdenerwowana rejentowa mitygowała męża lub symulowała ból głowy, byleby tylko jechać do domu. Nie zwracał na nią uwagi, zamawiał najdroższe trunki, szastał się, stawiał, a orkiestrze kazał grać to, co lubił, i rzucał pieniędzmi. Dla fantazji zapalał cygaro banknotem stuzłotowym, co budziło ogólną dezaprobatę. Kiedy Aniusia po gimnazjum i Szkole Muzycznej u profesora Wawrzynowicza dostała się do pracy u rejenta, została rejestratorką. Praca polegała na wciąganiu weksli do wielkiego repertorium i prolongacie. Pisała również pod dyktando rejenta akta, które sporządzał przy różnych sprzedażach i darowiznach. Tu już nie wolno było robić błędów. W biurze pracowało trzech panów: dependent – pan Zychowicz, kasjer – Olak, i goniec. Była również pani Aniela Maliszewska, panna z niezmiernie pałąkowatymi nogami i z wielkim tupetem. Dzień zaczynał się szykowaniem akt, rejestrów, ostrzeniem kopiowych ołówków. Kiedy wchodził rejent, szła najpierw laska o srebrnej gałce, potem brzuszek wydatny, wreszcie rejent z bokobrodami, zawsze sztywny, bardzo srogi i w kapeluszu. Na rękach nosił białe glansowane rękawiczki, w nich naciskał klamkę, a potem z trzaskiem otwierał drzwi, pomagając sobie kopnięciem pantofla okrytego getrami. Wszyscy wtedy wstawali, mówili chórem: „Dzień dobry, panie rejencie”, i czekali, aż ten przejdzie do swojego gabinetu. Za nim wpadała panna Aniela cała w ukłonach, zdejmowała z niego sakpalto i wieszała troskliwie na ramiączku w szafie, odbierała biały jedwabny szalik, rękawiczki wrzucone do kapelusza, no i laskę. Tę stawiała w kącie, by miał ją pod ręką. Kiedy wracała, mówiła zawsze, że tak pięknie od niego pachniało, aż chciało jej się zemdleć, i przewracała wtedy oczyma. Kiedy rejent dyktował akt notarialny, a byli przy tym chłopi lub Żydzi – wywijał laską lub uderzał nią o stół z taką siłą, że aż prostował zgarbionego w ukłonie Żyda lub chłopa, który wtedy wybałuszał oczy i tylko patrzył na drzwi. A było z tymi chłopami uciechy co niemiara. Bo to niejeden z nich nie znał daty urodzenia i pytał nieraz żony: „Matka, a w kiedy to było?”. „A co?” – ona na to. „A to, żem się urodziuł”. Baba patrzyła długo w podłogę, przestępowała z nogi na nogę i mówiła: „Bogać ta. Nie pamiętam, no, mówiłeś jakoś, że jak na japońskom wojnę szły i na zwiesne się miało”. Rejent uśmiechał się pod nosem, pisał, jak chciał, bo i skąd tu brać dokument, kiedy go nie było. Najczęściej chodziło o akt darowizny, z obowiązkiem spłaty dla pozostałego rodzeństwa. Wtedy, nie mogąc dojść do porozumienia nawet o miedzę, strony zaczynały się swarzyć, baby nieraz brały się za łby, ale niech tylko poszła w ruch laska – zgoda była natychmiastowa. Aniusia tak się nauczyła szybko pisać odręcznie, że sam rejent się dziwił, błędów nigdy nie było. On, chodząc po gabinecie, dłoń prawą zakładał pod marynarkę na piersiach, laską sobie dyrygował, i trzeba było nadążyć pisać, kiedy tak mówił bez przerwy. A i owo pisanie było niewygodne, bo repertorium to olbrzymia księga, o wymiarach mniej więcej metr na siedemdziesiąt centymetrów po rozłożeniu, tak że przy pisaniu pierwszych linijek u góry trzeba było stać. Najbardziej śmieszyło podpisywanie ukończonego aktu. Zainteresowane strony najczęściej nie umiały się podpisać. Wysyłał więc rejent gońca do trzech obywateli, mieszkających w pobliżu. A cała ceremonia wyglądała w ten sposób. Jeden z tych trzech świadków podchodził i podając chłopu pióro, mówił do niego: „Trzymajcie za pióro”. Za moment wyjmował mu je z ręki i sam podpisywał jego nazwiskiem. Wtedy rejent pytał: „Świadkowie, jesteście?”. „Jesteśwa, proszę pana rejenta” – odzywali się zgodnie dwaj pozostali. I akt zostawał podpisany przez wszystkich zainteresowanych, rejent bowiem żadnych krzyżyków nie uznawał Wracając do panny Anieli – usługiwała rejentowi we wszystkim. Biegała czerwona, przejęta, nawet wynosiła z gabinetu spluwaczkę. Kiedyś wpadła do pokoju osa i brzęczała na oknie. Stanął wtedy rejent w drzwiach i zawołał: „Aniela, osa!”. Zerwała się nieprzytomna, wbiegła do gabinetu, tam zbudowała piramidę z taboretów i wspięła się na wyjątkowo wysoki parapet. Rejent czekał na środku, na rozstawionych nogach, z założonymi po napoleońsku rękami, i zaśmiewał się, kiedy spod przykrótkiej spódniczki wyglądały przydługie majtki. Skonfundowana złapała nieszczęsną osę w pudełeczko od zapałek i czerwona wybiegła z gabinetu. Kiedy Aniela wyszła za mąż i zwolniła się z biura – miejsce jej zajęła Aniusia, ale już bez obowiązku łapania os i wiecznego nadskakiwania.